czerzać; ulotnił się niepotrzebny już sternik. Przez otwarte drzwi poniektórych kajut widać było węzły pościeli, porzucone na pryczach i podłodze, sprzęt niewyszukany na stołach i przyodziewek rozwieszony na hakach.
Beniowski kroczył w półmroku ku samemu tyłowi, gdzie w ostatniej kajucie błyskało słabe światełko.
— Jest... sama! Nie widziałem jej tak dawno!...
Zatrzymał się u niedomkniętych drzwi i zajrzał z bijącem sercem.
Przy blasku woskowej świecy, płonącej przed dobrze mu znanym obrazem Matki Boskiej Bolejącej, dostrzegł klęczącą postać kobiecą w ciemnych zakonnych sukniach; czarna, mnisia chusta kryła jej głowę, a twarz zasłaniały złożone na oczach i licach dłonie.
Beniowski, zamiast wejść, oparł się ciężko o odrzwia.
— Modli się!... Niech się modli... — szepnął do siebie. — Dlaczego się jednak tak przebrała? Zbyt rychło... Lęka się widać!
Chwilkę postał, popatrzył na śliczną, pochyloną głowę, tak mu dobrze znaną, poczem, niepostrzeżony, jak był przyszedł, tak odszedł ku swej pustej, ciemnej kajucie.