Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/195

Ta strona została skorygowana.

— Więc Taju niema? — spytał Beniowski.
— Niema. On mieszka gdzieś zdala od brzegu...
— A mężczyzn w wiosce dużo?...
— Nie, nie bardzo... Podobno są gdzieś w innej części wyspy na polowaniu... Tu widziałem dużo kobiet, same prawie kobiety...
Kazał Beniowski wysłańców dobrze przyjąć, poczęstować, jak zwykle, wódką i sucharami, a statek natychmiast skierować do wskazanego portu.
Rychło zawinęli do obszernej zatoki, odgrodzonej od morskich fal i wichrów wysokim skalistym przylądkiem. Tu zarzucili kotwicę w odległości kilkuset łokci od dogodnej przystani. Niedaleko na wzgórku widniał na grubych palach ciemny dom trzcinowy bez okien, nakryty wysokim dachem, również trzcinowym. Przed nim na tykach sterczały jakoweś dziwaczne przedmioty i powiewały kosmate, łyczane i wiórkowe girlandy. Bliżej brzegu ciągnęły się szeregi dużych łodzi, porządnie ustawionych na podstawkach, i stały żerdziane kozły, obwieszone suszącemi się sieciami oraz niewodami. A jeszcze niżej, na piaszczystej chyli, już zalewanej morską szelingą, kupił się tłum ludzi, odzianych w żółte i białe tkaniny, biegały czarne psy i gołe dzieci.
— Gdzież wioska?... — spytał Beniowski.
— Wioska dalej za piachami!... — odrzekł Kuźniecow, wskazując na rąbek zielonego lasu,