ku i plecach pięknym kolorowym deseniem; chłopaczek był zupełnie nagi, miał jedynie koło bioder wąską przepaskę, a w przebitym nosie duże srebrne kółko.
Beniowski przyglądał im się uważnie, uderzony chytrym wyrazem twarzy starego i pięknością chłopca.
Stary gładził siwą brodę i czekał, aż się Bielski oddali.
— Ja ci chciał podarować ten chłopak... Piękny chłopak!... On umie trochę po hiszpańsku, on ci będzie „tołmacz“... Służyć wiernie... On nie tutejsza... on z Kadyks... z Wielkiej Ziemi... Chcesz go?... On ci się przyda...
— Czy on ochrzczony? — spytał Beniowski.
— Nie. Ty go ochrzści... On się przyda... On zna nasza mowa i mowa Sunat i hiszpańska mowa... — powtarzał, biegając oczkami po twarzy Beniowskiego.
— Ktokolwiek jesteś, dziękuję ci serdecznie za upominek i przyjmę go, o ile pozwolisz mi wzajem się czemś odwdzięczyć...
Uśmiechnął się stary.
— Ty nie Moskal, ja to widzieć... prawdę powiedzieli twoi ludzie! Tyś zdaleka... tyś... jewropczyk... Stary Onaha... wszędzie bywał, może i twoja ziemia bywał... Stary Onaha taki duży, jak ten chłopak, był przez kozaków na wojnie zabrany... Wszystko porąbali, spalili, sama popiół... mama zarznęli, tata zarznęli... Onaha wiązali, na okręt sadzali... Potem Onaha sprzedali...
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/206
Ta strona została przepisana.