Chciał Onaha zaraz nabijać i strzelać, ale, ze względu na małą pewność ruchów podpiłego starca, wytłumaczył mu Beniowski, że próbę broni należy odłożyć na potem i w innem uczynić to miejscu.
— Nie tutaj, gdzie nigdy nie powinien się rozlegać żaden huk wojenny, ani szczęk oręża!...
— Tak, tak! — zgodził się Onaha.
Właśnie dokończono budowy kopca kamiennego i rozdano między pospólstwo wyspiarskie ostatnie darunki: dwieście funtów pośledniejszego tytuniu.
Skończyła się uroczystość, powstali wodzowie, kilku z nich usiłowało wygłosić nowe mowy kwieciste, lecz ich już nikt nie słuchał i nie tłumaczył.
Onaha błędnie wodził oczyma i mruczał niewyraźnie, opierając się tarmoszącej go żonie, Gruby Tuachta szukał skwapliwie oparcia na ramionach młodych wojowników, naśladowali go inni wodzowie.
Odeszli chwiejnym krokiem, zmieszaną gromadą, poprzedzani wrzaskliwą muzyką, a za nimi pociągnął tłum starców, kobiet i dzieci. Beniowski kazał zaraz zwinąć namiot i sprzątnąć wypróżnione beczki oraz naczynia. Na „wzgórku przyjaźni“ został jeno szary kopiec głazów, zdeptany piasek oraz pomięte, pochylone i połamane zielone gałązki i drzewka, wetknięte wokoło dla upiększenia.
— Wszystko wychlali!... Ech, mordy koń-
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/221
Ta strona została przepisana.