nocy do obozu przybyszów. Reszta rozeszła się lub popadała dookoła ognia obok mężów swych i braci, zmorzonych snem i opilstwem.
Dniało. Blade niebo przeglądało się w bias dem morzu. Ciemne pobliskie skały i wyspy dalekie, jak resztki nocy, tajały i świetlały w błękitnych mgławicach. Na żółtych piaskach szaro połyskiwał wielki kadłub okrętu, leżącego na boku, jak cielsko wyrzuconego na mieliznę wieloryba. Nikły dym wypalonego ogniska włóczył się po wybrzeżu siwemi smugami, wisiał nad ucichłem obozowiskiem żeglarzy, gdzie czuwali jeno na rzadkich wartach majtkowie Chołodiłowa z muszkietami w ręku.
Posępnemi oczami spoglądali surowi sekciarze na zdeptany wzgórek, gdzie ciemniały rozrzucone sprośnie w ciężkim śnie figury wyspiarzy, mężczyzn i niewiast, walały się puste wiadra i naczynia, leżały obalone beczki. Czarne psy z podwiniętemi ogonami bobrowały złodziejsko wśród tych resztek uczty, a w górze polatywały białe czajki, już różowe od promieni zorzy wstającej za skalistym przylądkiem.
— Och, grzechy, grzechy!... Wszędzie szatan-kusiciel! — szepnął jeden z wartowników, spojrzał na szopę, gdzie spał Beniowski, gdzie mieściły się okrętowe kobiety, splunął przez zęby i zaczął przechadzać się krokiem żołnierskim po wyznaczonem miejscu.