Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/252

Ta strona została przepisana.

Dobrze się odcinał wprawny fechmistrz zapamiętałym atakom Kuzniecowa, cofając się ostrożnie wśród skrzyń i rozrzuconych po ziemi tłumoków. Mniej nawykły do szermierki Kuzniecow nie mógł za nim podążyć.
Wszczął się tumult, gdyż wystraszeni i oniemiali na początku marynarze zerwali się również z za stołu i z pokrzykami napierać zaczęli małą świtę Beniowskiego, zagradzającą im wyjście.
Wtem Stiepanow, który był już niedaleko okna w rogu, gdzie zebrały się niewiasty, potknął się o jakiś mały węzełek i wtył potoczył. Zanim odzyskał równowagę, już Kuzniecow stał nad nim i szpadę mu w piersi kierował.
— Zdechniesz, psie!... Wieczny buntowniku!... Zdechniesz, jakeś tego godzien, bezbożniku!... — syczał z pianą na ustach.
Pchnął okropnie, lecz, trącony niespodzianie w łokieć, miasto w oficera utknął szpadą obok w ziemię. Zaklął brzydko, wyrwał ostrze i chciał poprawić, ale Stiepanow już się zerwał, a zasłoniła go blada, jak śmierć, Nastazja, wołając:
— Co czynisz, Kuzniecow!?... Na Boga!...
Agafja wraz z innemi niewiastami wpadły jednocześnie między zapaśników i rozdzieliły ich.
Stiepanow, ciężko dysząc, oparł się plecami o ścianę i szpadę opuścił.
Zamęt ustawał. Do szopy wkroczył Panow z Sybajewem na czele marynarzy i strzelców.