gu, mieli niezwłocznie powracać, zgoła nie lądując. Czurinowi tymczasem kazał Beniowski, nie tracąc z oczu wyspy, drajwować.
Gdy zbliżyli się do niej o ćwierć mili, wiatr ucichł zupełnie, jednocześnie tuż u wody rozgorzały umówione ognie. Przybył niedługo pilot, spuszczono szalupę i, ciągnąc wiosłami statek na linach, wprowadzono go do zacisznej przystani, gdzie za skałą w głębi bieliła się dogodna piaszczysta osucha. Tu zarzucili kotwicę na głębokości ośmiu sążni.
Był wieczór zupełny i nikomu dnia tego Beniowski zejść na ląd nie pozwolił. Radzi, że ustało kołysanie, podnieceni nadzieją jutrzejszej na ziemię wycieczki, długo gromadzili się ludzie u burt na pokładzie, patrząc na czerniejący nieopodal skalisty ląd, gwarząc cicho i wyśmiewają się z przebytych niedawno przykrości. Do mężów przyłączyły się niewiasty, które najwięcej cierpiały od morskiego zawrotu. Nawet swą wspaniałą Agafję Kuzniecow z kajuty wywabił. Nie było jedynie widać nigdzie Nastazji. Kręcił się u przywartych drzwi jej mieszkanka Stiepanow, odchodził i wracał, ale nie śmiał zastukać. Aż go spłoszył Bielski, który, idąc do swojej komory, naskoczył nań niespodzianie w ciemnościach.
— Wszelki duch Pana Boga chwali!... Kto tu? — krzyknął stary, mocno wystraszony.
— Tsy!... To ja, Stiepanow!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/29
Ta strona została przepisana.