odległością oczekiwanego lądu, wypadało, że są jeszcze na otwartem morzu; było jednak coś w szumie wichury, w rzutach i ryku bałwanów, w załamaniach się powietrznego pędu, co budziło w nim instynktowny niepokój doświadczonego marynarza.
Dopiero na świtaniu przekonał się, że miał rację, że są oddaleni od jakiegoś brzegu nie dalej niż na trzy ćwierci mili, i że dawno już rozbiliby się o niego, gdyby nie ów wartki prąd, który niedawno tak przeklinali, a który ich uratował, odpychając od mielizn i skał. O dziewiątej godzinie z rana odszukawszy spokojniejsze miejsce na rozkołysanej toni, brzegiem nieco, zasłonione od wiatrów, zarzucili kotwicę na dwudziestu ośmiu sążniach głębiny.
Wysłał natychmiast Beniowski Kuzniecowa na ląd na małym baciku dla wyegzaminowania brzegów i upatrzenia portu, w którym mógłby się statek przed burzą schronić. Na wszelki wypadek wzięli parę pustych beczek oraz Izmaiłowa z małżonkami Poranczinami dla zsadzenia ich na ląd.
— To dobrze wpłynie na resztę załogi. I w dodatku zaoszczędzimy wody i strawy... Nie mamy ich za dużo, żeby wrogów karmić!... Jabym tu jeszcze kilku zsadził!... — dowodził Kuzniecow. — Niech jadą z nami!... Co oni tam zaważą — nic!... W tamtą stronę będą musieli wiosłować a zpowrotem zamiast nich wodę weźmiemy!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/294
Ta strona została przepisana.