Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/297

Ta strona została przepisana.

załoga wysłała koło południa do Beniowskiego deputację ze starszym Łoginowem i bocmanem Trofimowem na czele, prosząc, aby nie czekał na powrót Kuzniecowa, który widocznie na ziemi pozostał, żeby poddał wiatrowi okręt i oddalił od tych brzegów nieszczęsnych, albo skierował się ku lądowi i pozwolił fluktom wyrzucić się na piaski żółciejące na widnokręgu.
— Co?... Chcecie, abym Kuzniecowa, który tyle dla zdobycia wolności uczynił, oraz dziewięciu najzdolniejszych towarzyszy tu na tym brzegu nieznanym, na ziemi obcej, w pośrodku dziczy opuścił?... Nie, po stokroć zginąć nam raczej należy, niż stąd odejść!... Dziwi mię nawet, iż śmieliście z podobną propozycją do mnie się zwrócić!... Jeżeli nie ważycie sobie prawideł honoru, to słuchać musicie powszechnych prawideł morskich, zabraniających stanowczo podobnego postępku.
— Ja... cóż!... Ja... nic! Ja im to mówiłem... To samo myślę, że niehonorowo!... Ale zgodziłem się pójść do was, Auguście Samuelowiczu, bojąc się, żeby nie posłali kogo gorszego... — tłumaczył się Łoginow.
— Wtedy na piaski każcie, wielmożny panie!... Niech nas wyrzuci... Statek mocny, jak wieloryb, nic mu się nie zrobi... A jeżeli i puszczą trochę szpary na bokach, to rychło na brzegu utkamy je i zasmolimy, wypocząwszy... — nastawał bocman.
— W ten wiatr?... I jakże to ominiesz skały,