— Co waćpan tu robisz?... Czy tu twoje miejsce?
— Cicho!... Czego pan krzyczy? Czyż po statku chodzić wzbroniono?
— Pewnie, że nie wzbroniono, ale każdemu wyznaczon w ciasnocie kąt. Mógłbym, naprzykład, niosąc lekarstwa, rozbić butelkę, potknąwszy się o pana...
— A właśnie szedłem prosić o jakowy dekokt... od bółu... zębów!
— No, to co innego! Tak powiadaj!... Chodź, jeśliś chory, do ambulatorjum. Lecz Medera niema, poszedł z raportem do Beniowskiego, więc ci sam chyba zaaplikuję! — mruczał udobruchany stary, bardzo przejęty swemi nowemi obowiązkami.
W ambulansie, z którego jeden bok zajęty był posłaniem Bielskiego, a drugi wielką szafą z lekarstwami, pachniało suszonemi ziołami, octem oraz mocnemi orjentalnemi smołami, ale nadewszystko górowała przykra woń tranu i zjełczałego łoju. Żywo się zakrzątnął Bielski, zapalił ogarek świecy i, włożywszy na nos okulary, zbliżył się do pacjenta.
— Gdzież cię to boli? Pokaż! Otwórz usta!...
Ale Stiepanow nie kwapił się bynajmniej spełnić polecenia.
— Tak, boli!... Ot, tutaj!... — mruczał, machając ręką w nieokreślonym kierunku.
— Ząb?... W dolnej, w górnej?... Co?...
— Ząb... ząb!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/30
Ta strona została przepisana.