nej pościeli, giezło na szerokiej piersi rozpinał. Dusiła go parność powietrza, dusiły groźne przewidywania powszechnego losu, gniotło poczucie niemocy. Nie mógł dłużej wytrzymać, lekki sajetowy kubrak na plecy zarzucił i wyszedł z kajuty. Czarne cienie nieruchomo wiszących żagli pokrywały żałobnym całunem lśniące biało w poświacie miesięcznej ciało pustego pokładu.
Wokoło statku słały się nieruchome, nieprzejrzane atłasowe szafiry morza, na których szeroki słup księżycowego światła rozlewał się drżącym wachlarzem. Zmartwiały okręt tkwił w pośrodku śpiący, srebrno-czarny. Cisza na statku i w przestworzach panowała tak wielka, że Beniowski sam mimowoli tłumił swe kroki, spoglądając z pobożnym niepokojem na migocące na niebie gwiazdy.
Wszedł na mostek, gdzie drzemał dyżurny oficer i, pozdrowiwszy go, oparł się o barjerę i jął uważnie obiegać wzrokiem widnokrąg. Nagle w księżycowej poświacie ostra płetwa przecięła gładę wód, czarny, jak mała wysepka, grzbiet wynurzył się na mgnienie oka ze srebrnych blasków i zniknął cicho, ledwie zamąciwszy toń.
Beniowski drgnął.
— Co to? — spytał obudzony z drzemki oficer.
— Rekiny. Ha, grabarze!... Już nas opadły, ale za wcześnie!... Będziemy próbowali okręt holować... Innej rady niema!... Za wszelką cenę
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/319
Ta strona została przepisana.