Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/71

Ta strona została przepisana.

się w mundur generalski, przepasał się szarfą kolorową, oznaką swej władzy, i czapkę sobolą włożył na głowę. Gdy chmurny, ale wspaniały, zjawił się wśród załogi w otoczeniu uzbrojonych strzelców Urbańskiego, ucichły rozmowy, i ludzie rozstąpili się potulnie, otwierając mu widok na środek pokładu. Tam stali z opuszczonemi głowami skazańcy, do pasa obnażeni, z powrozami na rękach. Jednego z nich już przywiązano twarzą do masztu, tak iż go rękami powyżej głowy obejmował, wystawiając na ciosy bicza szeroki, muskularny grzbiet.
Po wyprężonej, ciemnej skórze skazańca przebiegał lekki dreszcz. Ogromny kozak Gałka, z pogardliwym uśmiechem na katowskiej twarzy, szykował trójkończasty knut.
Beniowski zatrzymał się opodal i skinął. Znowu załomotały bębny i przykry świst rzemienia rozdarł powietrze. Potwornie wygiął się grzbiet katowanego, przecięty nagle sinokrwawą pręgą. Razy posypały się jeden za drugim i w wichrze latających splotów rzemiennych, w miotaniu się kata zniknął na chwilę obraz karanego. Aż krzyk straszny, nieludzki, podobny do szczekania przyduszonego psa, rozpękł wśród powszechnego milczenia i nieustającą już gamą potoczył się po pokładzie.
Beniowski nie odrywał sposępniałych oczu od okropnego widowiska. Wtem wszczął się poza nim cichy ruch, słaby szmer, który zaraz uchwyciło czujne jego ucho. Odwrócił więc groź-