bladłą twarz, zmarszczył brwi i ruszył przez drzwi na korytarz. Tam, rzuciwszy przelotne spojrzenie na pokład, pełny przedodjazdowego ruchu i gwaru, nawrócił ku kajucie Nastazji.
Głośno zapukał.
— Kto tam?... Czy to doktór Bielski?... — spytał słodki znany mu głos.
— Nie, to ja — Beniowski...
Strasznie dłużyła mu się chwila ciszy, która nagle wewnątrz pokoiku dziewczyny nastała.
Już chciał drugi raz zapukać i prosić, by udzieliła mu koniecznie krótkiego czasu rozmowy, gdy drzwi otwarły się i w jasnej ramce lejącego się z luminatora światła ujrzał Nastazję.
Stała wyprostowana, z rękami opadłemi wzdłuż smukłego ciała, jakby zmartwiała. Drobne usta zbielały jej na alabaster, a szeroko otwarte agatowe oczy patrzyły nań z niewymownem przerażeniem. Ponieważ milczała i nie ruszała się, wszedł sam i drzwi za sobą przysłonił. Cofnęła się ku ścianie, gdzie w srebrnej oprawie połyskiwał niewyraźnie święty obraz.
— Pani... chce opuścić... okręt?... Pani chce tu zostać?... — zaczął zmienionym głosem.
Jeszcze się pół kroku cofnęła, wpatrując się wciąż w niego pomierzchłemi oczami.
— Dlaczego jednak... pani nie zwróciła się wprost do mnie?... Wszak wie pani... że każde życzenie pani... jest dla mnie rozkazem...
— Nie wiem... nic nie wiem... Nie rozumiem!... — szepnęła, podnosząc rękę do czoła.
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/96
Ta strona została przepisana.