Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/110

Ta strona została przepisana.

nym płomieniem i stanowczością. Poprawił na sobie pas, dłoń lewą położył na głowicy szabli i uniósł opuszczoną połowę namiotu.
Na jego widok rozmowy w tłumie ucichły.
— Czego chcecie?... — Chcemy zostać!... Chcemy budować siedliszcza! — wykrzyknęli gromadnie.
— Przecież to już postanowione!... I ja wam przeszkodzić nie mogę... Myślałem, że przyszliście mi powiedzieć, kogo wybraliście swoim naczelnikiem!...
— Właśnie!...
— Nie, nie!... My chcemy nie tak!...
— Chcemy w zgodzie i powszechnem porozumieniu!...
Krzyczeli jeden przez drugiego. Beniowski zrobił znak, aby się uciszyli.
— Kto jest waszym rzecznikiem?... Niech wystąpi!... Nie mówcie razem, gdyż nic nie mogę wyrozumieć!...
— Trofimow, wyjdź, mów!... — wypychali przed siebie sekciarza.
— I ty, Sudejkin, wystąp!... Tyś uczony!...
— Co ja za uczony, ledwiem piśmienny!... — bronił się urzędnik. — To nie ja, to Stiepanow!...
— Wielmożny naczelniku!... — zaczął Trofimow, występując z szeregów z wojskowym ukłonem, potem ukłonił się jeszcze w pas nisko i zrobił znak krzyża. — W Imię Ojca i Syna i Ducha!... Obiecałeś nas wyprowadzić na Ciche Ziemie, na Białe Wody, na Łaskawe Pustynie...