Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/114

Ta strona została przepisana.

nia się w liczbę, bez rodziny, bez dzieci, bez kobiet!...
— Błogosławieni samotnicy i starce... żyli bez nich!... — wtrącił Trofimow.
— Grzechu mniej bez bab!... — przywtórzyły mu oddzielne głosy.
— Przyjdzie starość, upadną siły wasze, pochylą się grzbiety — kto was zastąpi? Kto otoczy opieką osiwiałe głowy wasze?... — ciągnął, podnosząc głos, Beniowski. — Z latami nie kwitnąć będzie osada bez potomstwa, lecz umierać. Na marne pójdą wysiłki nasze, ostatnich pustelników zwycięży znowu las i dzikie zwierzęta... I sami oni będą nędzni, marni, schorzali, miasto być szczęśliwymi widzami rozkwitu swych zamiarów i wysiłków... Zastanówcie się więc, czy warto poczynać te trudy ogromne, o jakich mówiliście, nie zabezpieczywszy dalszej ich ciągłości?... Poco, naco? dla kogo?... Bo jeżeli dla własnej szczęśliwości, to zaiste o wiele rozsądniej jest osiąść wśród ludzkiej społeczności i wzamian za mniej ciężką pracę korzystać z powszechnego dorobku człowieczeństwa, z rozmaitości życia, ze słodyczy zabezpieczonej przez rodzinę starości... Wierzcie mi, że nie jest tak źle z naszym skarbcem... że ze spieniężonych resztek futer, jakie posiadamy, każdy otrzyma małą sumkę, o którą w początkach swego zawodu ręce zaczepi...
— A dusza?... A zbawienie duszy?... — spytał Trofimow.