rą niechęcią monotonnej piosenki, nadającej zgodność uderzeniom:
Hej, opuść, pociągnij, poderwij...
Raz... dwa!...
Hej, opuść, pociągnij, poderwij...
Raz... dwa!
Nagle umilkła piosenka, wśród holowników wynikł zamęt, łódź chybnęła się niebezpiecznie w jedną, potem w drugą stronę, rozległy się nie zrozumiałe, pełne trwogi okrzyki. Wioślarze, zamiast robić wiosłami, pozdejmowali je z dulek i bili niemi bezładnie po kołyszącej się wodzie.
— Co tam?... — pytał się przez tubę Beniowski.
Zanim mu odpowiedziano, sam dostrzegł wynurzające się raz po raz z rozigranych fal ostro ścięte płetwy oraz końce ogromnych ogonów i wlot zrozumiał. Kazał więc natychmiast spuścić bat, ludziom uzbroić się w ostrogi, bosaki, flinty i, siadłszy z nimi do pomniejszej łódeczki, popłynął na pomoc przestraszonym wioślarzom.
Ci już nie rzucali się wprawdzie bezmyślnie z boku na bok swego stateczku, posłuchawszy rad doświadczeńszych z pośród siebie towarzyszów, lecz siedzieli pośrodku, podniósłszy wiosła do góry, i wołali, aby ich ciągniono liną na okręt.
Zaledwie bat zbliżył się ku nim na doniosłość głosu, jak wrzasnęli zgodnie:
— Baczność!... płyną do was!...
W tej chwili ciemna chmura zaczerniała