Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/122

Ta strona została przepisana.

wającego się od wschodu wiatru, wyszli z zatoki z wielką trudnością.
Wysokie występy lądu bardzo osłabiały wiatr. Ale koło północy, gdy minęli cypel i znaleźli się na pełnem morzu, wiatr wydął żagle. Ocean falował się równo i cicho; okręt mknął, jak oskrzydlony łabędź. Beniowski, zlustrowawszy go dokładnie i wydawszy należyte rozporządzenia, padł wreszcie na twarde łoże i usnął po raz pierwszy od wielu dni głęboko i spokojnie.
Nazajutrz cały dzień płynęli wśród niezmiernego upału i straszliwego słonecznego blasku.
O szóstej wieczorem spostrzeżono małą wyspę, podobną raczej do kopca porosłego szmaragdowym lasem. Ominęli ją od północy. Zdawała się być zupełnie pusta i nie miała wcale dogodnych przystani. Chociaż morze było spokojne, dokłady fal, hucząc i pieniąc się, skakały tam wysoko i zajadle, jak pręgowate tygrysy na czarne prostopadłe skały.
Następnego dnia płynęli dalej po turkusowem śródmorzu, które ledwie się gięło długiemi falami, suto wyzłoconemi przez słońce. Znowu dostrzegli ląd a nad nim, w płytkim wnęku pobrzeża, gdzie żółciła się duża ławica piachu, jakieś dziwne węże czarne, wijące się w powietrzu.
Skierowali statek ku zatoce, ale prąd był tak mocny, a wśród niego sterczała taka mnogość kamieni i raf, że Beniowski wstrzymał się od