Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/126

Ta strona została przepisana.




XXXVII.

Pobladło niebo na wschodzie nad krawędzią granatowego morza i dnieć poczęły szafirowe obszary nocnego powietrza. Wstająca z dalekich wód jutrzenka dolewała do nich potężniejące z każdą chwilą strumienie perłowego światła.
Różowy połysk zalśnił na srebrzystych rozfalowanych przestworach Oceanu.
Nagle warta dała znać:
— Wielki ląd!... Statki!...
Kto żyw zrywał się z ław, z pościeli i biegł na przód okrętu. Wśród bladych tumanów, na mlecznej linji widnokręgu widniały, jak okiem sięgnąć, w obie strony szeregi ostrych białych żagli. Niby nieprzeliczone stada czajek przysiadły tam z podniesionemi skrzydłami. Zdawały się tkwić nieporuszone na miejscu, a liczba ich wzrastała, w miarę jak zbliżali się ku nim.
Za pierwszemi rzędami wyłoniły się dalsze bledsze, a za temi już ledwie dostrzegalne mgliste plamy na mglistej oponie wysokiego górzystego brzegu.