w wodzie tuż u burty stateczku; woda wydęła się i zakołysała łódeczką.
— Baczność!... Nie ruszać się!... Uderz, uderz... dalej!... Raz... dwa!... — krzyknął Beniowski.
Zmartwiali z przerażenia żeglarze zastygli z wiosłami wzniesionemi do góry, jakgdyby pełni przekonania, że po zanurzeniu ich zostaną natychmiast wciągnięci przez potwory do morza.
W zielonawem przezroczu wody widać było całe stado ogromnych ryb, wobec których bacik wydawał się małą łupinką. Krążyły u samej powierzchni wody, połyskując sinemi grzbietami, to zapadały się wdół, nikły w niezgłębionych szmaragdowych otchłaniach, to nagle wylatały stamtąd z impetem tak strasznym, że wątpliwości być nie mogło, iż, uderzywszy w dno łódeczki, rozbiją ją na drobne trzaski. Wywracały się nagle na bok, błyskając srebrnemi brzuchami i czerwonemi, jak krew, skrzelami, otwierając przykrótkie, podobne do worów, paszcze z rzędami wielkich białych kłów.
Wokoło nich wili się wieczni ich towarzysze, pary ryb-retmanów, podobnych do żmij.
Woda wokoło burliła się od igraszek olbrzymów, tworząc wielki wir. Były coraz śmielsze, podmykały pod łódź coraz bliżej, wreszcie jeden otarł się o nią, że podskoczyła na falach.
— Pchnij!... uderz!... — zawołał Beniowski na harpuniarza, stojącego na dziobie statku.
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/13
Ta strona została przepisana.