Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/133

Ta strona została przepisana.

wanej jazdy, w czarnych zbrojach i na dzielnych koniach. Obok stało tyleż piechoty, uzbrojonej w łuki i strzały. Stojący na uboczu oficerowie powitali nas bardzo uprzejmie i ofiarowali nam swoje wierzchowce, abyśmy snadniej mogli dostać się do oddalonej cokolwiek warowni, gdzie mieszka gubernator. Skorzystaliśmy ochoczo z propozycji i tak w orszaku licznego żołnierstwa wjechaliśmy niezmiernie stromą i krętą drogą przez most zwodzony na dziedziniec potężnej fortressy o niezmiernie grubych, wysokich murach, zbudowanych z wielkich głazów. Po zejściu z koni byliśmy zaproszeni do obszernej sali kolumnowej. Na drugim końcu sali na sofie siedział poważny jakiś człowiek, któregośmy wzięli za gubernatora. Pozdrowił nas swojem „fiassi“, na co odpowiedzieliśmy ukłonem i znakiem, że nie rozumiemy. Zaczem spytał nas: „to Holand?“ Zaprzeczyłem gestem, imaginując sobie, że pyta się, czy jesteśmy Holendrzy. Mówił mi następnie: „to Szin-dżi?... to Filippina? to Brabi?... to Masui?... to Tungusi?...“, na co wszystko odpowiedziałem: nie! Naówczas uderzył w bęben, obok niego stojący, i niezwłocznie wbiegło kilkunastu służących, którzy, odebrawszy jego rozkazy, odeszli i natychmiast wrócili z pękiem papierów. Znalazłszy wśród zwitków, co mu trzeba było, gubernator skinął na mnie, abym się zbliżył, i pokazał mi mapę geograficzną, na której spostrzegłem Japonję, Chiny, wyspy Filipińskie, Indje oraz potężny obszar