mowę, notowali i powtarzali skwapliwie, a jeden z gości zauważył nawet z uśmiechem:
— Jakże nasz bełkot ochrypły podobny jest bardzo do waszej dźwięcznej mowy: wy „fiassi“, my „waa-sszi!“, my „teppo“, wy „tippo!“
— Sajo (tak)!... — mruknął kwaśno Boskarow, kłaniając się i wciągając powietrze. Kazał mu to robić Beniowski jak można najczęściej. To też Boskarow korzystał z rozkazu i wciąż prawie przykucał, opierając ręce na kolanach z miną to wystraszoną, to żałosną, to naroczyto głupkowatą.
Załoga pękała ze śmiechu, majtkowie szturchali się i bili, szepcząc rozmaitemi głosy:
— Dawaj kaszy!...
Tymczasem mali, cytrynowi ludzie pod osłoną ukłonów i uśmiechów docierali wszędzie, oglądali wszystko.
Widział Beniowski, że niektórzy wyjęli książeczki z rękawów, że spisują armaty, że liczą ludzi, rysują plany. Zaniepokoiło go to trochę i, aby im przeszkodzić oraz odwrócić uwagę w inną stronę, kazał prosić ich na ucztę, przy której polecił usługiwać białogłowom. Wystrojone w swoje najpiękniejsze szaty, we wzorzyste jedwabie i tyftyki, w perłach, koszulach i sznurach ze złotych monet na szyjach, w sobolich toczkach i wysokich kokosznikach na głowach, z pękami jaskrawych wstęg na plecach, w żółtych i czerwonych półbucikach na zgrabnych nogach, młode cudzoziemki, białe i różowe
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/140
Ta strona została przepisana.