Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/145

Ta strona została przepisana.

Skoro ujrzał Uri-khamę na jednym z rysunków, ofiarującego mu swe serce, wziął natychmiast papier i z głębokim ukłonem do swego czoła, następnie do piersi przycisnął.
Uśmiechnął się znowu wicekról i, dawszy znak Beniowskiemu, aby się zbliżył, uścisnął mu po europejsku rękę. Następnie dał znak, aby wprowadzono przybyłych z Beniowskim marynarzy, których zatrzymano w przedsionku.
Weszli niezgrabni, ogromni, a nie znając etykiety japońskiej, pozostali u drzwi stojąc, wyciągnięci jak struny. Głowy ich, przybrane na tę uroczystość w czapy futrzane, sięgały nieledwie rzeźbionej i złoconej powały, twarze mięsiste, długiemi brodami obrosłe, szerokie bary, grube, jak kłody, członki, odziane w błękitne „czekmenie“, czyniły ich podobnymi do tych nadludzkich posągów bogów wojny i burzy, jakie stoją w niszach poniektórych świątyń japońskich. Uri-khama przyglądał im się okiem badawczem.
— Czy wszyscy są tam u was tacy?... — spytał po chwili.
— O tak!... Rośli są ludzie Północy!...
— A ty?... Dlaczego niższy od nich jesteś?...
Beniowski podniósł się, swą prawą skrzywioną od postrzału i niedawnego rozranienia nogę oparł na małym stoliku, na którym trzymał papiery jeden z malarzy i wyprostował się. Lwia jego głowa wzniosła się nagle ponad wszystkie.