Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/146

Ta strona została przepisana.

Uri-khama z widoczną przyjemnością spoglądał na wspaniałą postawę wojownika.
— Potężnym jesteście narodem!... — rzekł wreszcie, zapraszając znakiem gości, by usiedli.
— Lew, choć król, jest mniejszy ciałem od wołu i wielbłąda!... — odpowiedział dworsko Beniowski.
Wszczęła się rozmowa, która trwała do późnej nocy. Uri-khama wypytywał o tysiące szczegółów, między innemi o to, gdzie otrzymał Beniowski rany, które uszkodziły mu nogę, jaką rangę piastował, jaki jest szyk zbrojny i sposób wojowania ludów północnych.
Z trudem wielkim porozumiewali się; to też wicekról, zapraszając Beniowskiego, aby u niego kilka dni zabawił, obiecał, że jutro przybędzie człowiek, z którym będzie mógł mówić swobodnie we własnym języku.
W sąsiednim domu, do którego odprowadzono podróżników na nocleg, zastali suto zastawioną wieczerzę, składającą się z gotowanego ryżu, z pieczystego, z ryb suszonych, z rozmaitych owoców, z ciast, z cukrów rozstawionych w małych miseczkach na niewielkich, jak tacki, i niziutkich, jak stołeczki, stolikach z pięknej czarnej i złotej laki. Jako trunek podawano im grzaną wódkę ryżową i gorzką herbatę w małych, jak duże orzechy, i cienkich, jak łupina jajka, filiżankach.
Wszystko wydało się im małe, drobne i śmieszne. Sam pokój, w którym znaleźli się, po-