Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/175

Ta strona została przepisana.

niała załoga o burzach i niebezpieczeństwach, pewna, że będzie już tak płynęła do końca po tych szmaragdowych przestworzach. Aż nagle zmieniło się wszystko. Mała chmurka od wschodu dopędziła okręt, rozrosła się, zapełniła pół nieba, zaćmiła słońce. Szła, jako ogromna, sina ściana, ostro odrzynając się od nieba wesołego błękitu skłębionemi krawędziami o miedzianym połysku. Gęstą osnowę dżdżu przecinały co chwila zielone błyskawice. Ocean biegł przed nią, jakby strwożony. Pieniste bałwany toczyły się niby jeden ogromny wał, wyprzedzane cokolwiek burzliwym ołowianym cieniem, rzucanym daleko na spokojne jeszcze morze...
Struchlała od strasznego widoku załoga rzuciła się na grzmiący rozkaz Beniowskiego do zwijania żagli. Zaledwie wszakże podciągnięto większe, uderzyła wichura tak gwałtownie, że maszty statku zgięły się i pochyliły na wodzie, jak wątłe kłosy, a niektóre płótna, podarte na strzępy i wyrwane z rąk majtków, poleciały w przestworza, jak drobne listki...
Zaczął się szalony taniec okrętu po lejach i obrzeżach wirów... Oblewany zewsząd wodospadami fal statek szamotał się w zupełnej niemocy, oddany na wolę żywiołów. Schowana pod pomostem i po kajutach załoga mniemała się być zgubioną i zanosiła modły za konających.
Na szczęście burza, jak nagle przyszła, tak przeszła, i rychło statek znalazł się pod niebem pogodnem i wśród fal szafirowych, rozkołysa-