Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/181

Ta strona została przepisana.

jowcy padli na kolana i wołać poczęli, wzniósłszy ręce do nieba:
— Hisos Chrystos!... Hisos Chrystos!...
Tak pozostali, dopóki nie zasłonięto i nie zabrano krzyża napowrót.
Beniowski, przekonawszy się w ten sposób, iż rzeczywiście ma do czynienia z nawróconymi poganami, a nie z jakąś zasadzką piratów, już śmiało zwrócił się do starców, wykładając im na migi, jako okręt jego w najgorszym jest stanie i potrzebuje ratunku, a załoga zaopatrzenia w żywność oraz pomieszkania.
Biało odziani ludzie z cytrynowemi twarzami długo radzili, ustawiwszy się wkółko, poczem po gorącem przemówieniu jednego z nich, przerywanem częstem robieniem znaku krzyża, rozeszli się, przyjaźnie kiwając dłońmi i głowami Beniowskiemu oraz oficerom.
Nie upłynęło godziny, jak dano znać, że cała flotylla łódek tutejszych płynie wzdłuż brzegu ku obozowi; kazał więc Beniowski stanąć ludziom pod bronią i czekał, co też mu niosą owi bogobojni wychowańcy ojców jezuitów. Okazało się, że łodzie były naładowane drzewem, palami, sznurami, co ogromnie zdziwiło i przestraszyło wszystkich.
— Palić nas będą jako heretyków!... — mruknął Stiepanow.
— Ja bo zaraz powiedziałem sobie: ...i nie wódź nas na pokuszenie!... Zbyt oni układni,