olejem pomazani!... — dowodził półgłosem Trofimow.
— Ale nie na takich trafił!... Zobaczymy co będzie, jak ich z muszkietów gwizdniemy. Jeszcze się taki nie urodził, coby naszego starego za nos wodził!... — roześmiał się Łaptiew.
— Cicho tam w szeregach!... Baczność!... — krzyknął surowo Urbański.
Z bronią u nogi przyglądali się, jak krajowcy wyładowywali z łodzi bierwiona, dyle i narzędzia ciesielskie.
Beniowski z Panowem, Kuzniecowem i Boskarowem podeszli ku nim, próbując dowiedzieć się, co to znaczy, ale nic wyrozumieć z gestów nie mogli.
Dopiero gdy nadjechała druga partja łodzi, pełnych żywności, patatów, bananów, trzciny cukrowej, ryb i owoców, zrozumieli zbiegowie, że nie wrogie a przyjacielskie zamiary mają względem nich poczciwi wyspiarze. Niepewność zamieniła się w wielką radość. Żywo ruszyli na pomoc cieślom i furażerom, wskazując, gdzie co składać, jak urządzać kuchnie, gdzie stawiać domki i szałasy z przypławionego budulcu.
Wkrótce opodal brzegu wyciągnęła się cała wioska dużych, krytych palmowemi liśćmi chałup, z których w każdej mogło zamieszkać wygodnie po czterech majtków lub dwu oficerów. Osobno na froncie wystawiono chatkę dla Beniowskiego, otoczoną palisadą i uzbrojoną czterema armatami.
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/182
Ta strona została przepisana.