Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Inni tymczasem gotowali strawę. Najgorzej było z porozumieniem się; dlatego Beniowski, przewidując, że dłużej będzie tu musiał zabawić, przywołał wszystkich piśmiennych z załogi, dał im papier i polecił zapisać ile się da słów mowy ljukejskiej.
Sporo i wesoło szła robota, wspomagana ochoczo przez krajowców, którzy, zrzuciwszy swe białe odzienia, bronzowi i ruchliwi, jak małpy, uwijali się wśród załogi, szczerząc z byle powodu duże, białe zęby.
— Brzydkie bo brzydkie, ale cnotliwe chłopy!...
— Prawdziwe chrześcijany!... Ile to żarcia nam przywieźli, hę!?...
— Ej, cholewo, masz żonę?... Dlaczegoś jej nie przywlókł, co?
Krajowiec się uśmiechnął, a potem zrobił znak krzyża.
— Tak to, tak!... Ale przecież i babę Bóg stworzył!...
Beniowski rozdał zaraz roboty koło doprowadzenia do porządku statku i ładunku, choć zarówno oficerowie, jak i załoga prosili go, aby zgodził się na dłuższy tu pobyt.
— Może nawet sądzono nam zostać tutaj na zawsze!... Lud jakiś cichy, przyrodzenie piękne, odległość od wszelkiej tyranji znaczna!... — przedstawiał mu Chruszczow.
— Dobrze, dobrze!... Zobaczymy!... A tymczasem odkomenderujesz Czurinowi czternastu