wydawać pełną porcję wody tym, którym krew puszczą.
— Będzie to popychanie wszystkich ku temu! — zauważył trochę zdziwiony Chruszczów.
— Tak, ale wszystkim krwi puścić odrazu niepodobna. Będzie to się odbywało kolejką, przez co zyskamy na czasie i uśmierzymy wzburzone umysły... Niema też w tem postanowieniu ani zgody, ani odmowy na prośbę załogi, a o to właśnie chodzi!...
— Aha, rozumiem, rozumiem i biegnę zaraz ich uspokoić!... — zawołał Chruszczów, zabierając się do wyjścia.
Chwilę potem zjawił się Czurin.
— Czy mam, komendancie, rozpiąć żagle, czy tak je pozostawić, jak są? — zapytał.
— A co?... Czy zaszła jaka w powietrzu zmiana?... Czy zaczyna wiać?...
— O, nie! — westchnął żeglarz. — Powietrze wciąż, jak mur!
— Obłoków nie widać?...
— Nie, nie widać! Wciąż te same „suche chmury“ piętrzą się na widnokręgu, ale niebo czyste pośrodku, jak babski pośladek. Co będzie, co będzie?... Rekiny, niby stado kruków, wiją się chmarą koło naszego statku, straszą ludzi, którzy widzą w tem złą wróżbę... Więcej nawet bestyj dzisiaj, niż wczoraj!... Nie pomogło kłucie.
— Każ zarzucić wędę... Skórą owinąć hak,
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/19
Ta strona została przepisana.