Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/198

Ta strona została przepisana.

bów, tworząc na obu policzkach półksiężyce zmarszczek. Nad tym strasznym uśmiechem, obcym reszcie twarzy, w zapadłych oczodołach gorzały smutno ogromne ciemne oczy. Szerokie, żółte czoło pokrywał pot kroplisty i lepiły się na niem wężowo kosmyki czarnych wilgotnych włosów, wymykających się z pod białego czepeczka.
Beniowski stał, jak rażony piorunem; pierwszy raz zauważył tak straszną zmianę.
Spostrzegła to, przestała się uśmiechać i opuściła na oczy firankę długich, gęstych rzęs, swój ostatni ocalały wdzięk.
— Jakże się to stało?... Na to nie można pozwolić!... Gdzież jest Eufrozja!... — zagadał szybko Beniowski.
— Ach, ona biedna tyle ma zmartwienia!... Mąż jej z innymi udał się do wioski i nawet na noc do domu nie wrócił, poszła go szukać... Już dwa dni niema obojga!...
— Wszyscy powarjowali!... Doprawdy nie wiem, jak to się skończy?...
— A więc nie masz zamiaru tu zakładać osady?... Ale siadaj, proszę... oto tu...
— Zaraz, podniosę róg namiotu... Jakże tu duszno!?...
— Nie ten!... Nie ten!... — prosiła. — Może lepiej ten, od tyłu!...
Lecz Beniowski już podniósł płótnisko i podetknął koniec jego pod sznur, otwierając widok na obóz. Nastazja zarumieniła się znowu gwał-