Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/199

Ta strona została przepisana.

townie, podsunęła mu krzesło i sama usiadła naprzeciw na zydlu.
— Widzisz, z osadą rzecz się bardzo plącze... Ludność tutejsza łagodna jest, to prawda, pracowita, gościnna, ale nie wiem, czy tak nazbyt znowu naszego osiedlenia się tutaj pożąda... Ziemi mają niewiele... Widziałem, że najmniejszy kawałeczek nawet najlichszych gruntów już wzięty jest pod uprawę... Nasze niezmiernie czułe i serdeczne przyjęcie przypisuję raczej wpływowi i parciu Mikołaja Tonkińczyka... Słyszałaś pewnie o nim!?
Nastazja kiwnęła przytakująco głową.
— Podejrzewam, że mu poprostu chodzi o wzmocnienie swego upadającego wpływu. Nie mielibyśmy tu więc tak nadzwyczajnego spokoju... Dotąd stykamy się tylko z jego stronnikami i wszystko, co wiemy o wyspie, wiemy od niego... Chciałbym pogadać z jego przeciwnikami, lecz ci kryją się... Wszyscy się tu kryją ochoczo, jedni pod znak krzyża i imię Chrystusa, drudzy po lasach!... Czy tak jest w rzeczywistości, jak opowiada Mikołaj? Nie wiem! Niesłychaną wszakże jest rzeczą, aby pobożność, która w naszych krajach tysiące lat się utrwalała, tu dosięgła takiej potęgi w tak krótkim czasie!... Zapewne Bóg robi czasami cuda, ale jakoś... nie widzi mi się... A więc mam wątpliwość co do chrześcijańskiej cnoty tubylców. W dodatku, osiadłszy tutaj, moglibyśmy łatwo wejść w kolizję z Japończykami. Nawet mi się z tem wy-