umoczyć w tranie i rzucić, może się który połakomi...
— Nikt tego jeść nie będzie, miłościwy panie!... Toć to ludojady!...
— Są wypadki, że ludzie ludzi jedzą! — odrzekł chmurnie Beniowski. — Zrób, co kazałem!...
— A żagle zostawić zwinięte?...
— Nie!... Rozepnij je lepiej!... Na wszelki wypadek... Potem może sił załodze nie starczyć...
— Słucham!...
Odszedł. Zmęczony Beniowski zamknął oczy i zapadł na chwilę w półsen, w półomdlenie. Widział się w jakimś ogrodzie, który znał dobrze, pełnym kwietnych klombów i cudnych zapachów; stare, wielkie drzewa szumiały opodal, ciemny dach starożytnego dworu wysuwał szary szczyt z pośród zielonych konarów... Usypaną żółtym piaskiem aleją zbliżała się ku niemu Nastazja, odziana w bogatą, złotem przetykaną szatę... Z pod drogiemi kamieniami sadzonego diademu spadała jej na twarz, piersi i całą postać przejrzysta, srebrem dziergana zasłona. Gdy zbliżył się tyle, że rękę już ku niej wyciągnął i miał jej dotknąć, uchyliła nagle na dwie strony zasłonę i ujrzał wtedy w jej ramce bogatej okropną twarz... kościotrupa. Szczerzyła zęby w przeraźliwym uśmiechu... A jednak poznawał po oczodołach, po zarysie policzków, podbródka i czoła, poznawał, że to była ona.
Obudził się okryty zimnym potem.
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/20
Ta strona została przepisana.