Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/211

Ta strona została przepisana.

zlekka uszy i szyja. Była widocznie rada gościowi, wskazała mu ręką na niski zydel obok.
— Siadaj! Cóż słychać?... Mówiono mi, że nie możesz zebrać ludzi?
— A twoja kamczadalka wróciła?
— Wróciła, ale sama!... — odrzekła, smutniejąc cokolwiek.
— Właśnie, wszystko się rozstraja!...
— Myślałam nad tem, coś mówił wczoraj. Czyż istotnie niema wyjścia, jak gwałt jednej części załogi nad drugą... Czy nie można, Maurycy, pozwolić zostać tutaj tym, co chcą, a podróż prowadzić dalej z tymi, co jej pragną... Nie można przecież uszczęśliwiać ludzi gwałtem, nieprawda, Maurycy?... Będą cierpieć, będą pokrzywdzeni w swojem ludzkiem jestestwie, które jest przecież najważniejsze, jak to mówiłeś nieraz... Czy nie prawda?
— Ba, gdybym pozwolił na to, zostałoby dwie trzecie ogólnej liczby; z pozostałą resztą nie zdołalibyśmy przeprowadzić okrętu do chińskich brzegów, a głównie obronić go w razie napadu... Prócz tego wybuchną na pewno spory przy podziale majętności okrętu... Co innego po sprzedaniu futer... Gotówkę łatwo już rozdzielić... Nareszcie tutaj też wśród krajowców wre ukryta walka stronnictw... Ci, co osiedlą się tutaj, nieomieszkają wmieszać się w te spory, zostaną w nie wciągnięci... Gorzej, może rozdzielą się i będą siebie wzajem zwalczać... Wszystko to ogromnie zaszkodziłoby nam na przyszłość,