Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/218

Ta strona została przepisana.

Słońce zaledwie wzeszło i skwar jeszcze nie dokuczał; rzeźwy wiatr niósł z oceanu ostry zapach morszczyzny; pierzaste liście palm pobliskiego lasu drżały w podmuchach ruchem porywczym i namiętnym, lecz łagodnie kołysały się całe drzew korony. A w dole, jak okiem zajrzeć, słały się ciche niwy uprawne, połyskując gęsto lustrami nawodnionych pól ryżowych.
Wioska przylegała do lasu; otoczona była palisadą, a składała się z osiemdziesięciu porządnych budowli, wyciągniętych pod sznur po obu stronach szerokiej, wysadzonej drzewami ulicy.
Ledwie minęli bramę wioski, zbliżył się Mikołaj z paru starcami i powiedli cały orszak ku domowi, gdzie zgromadził się gmin wioskowych mieszkańców. Wszyscy odziani byli biało, przepasani błękitnemi lub czerwonemi pasami, mieli w rękach małe wachlarze, za pasami kapciuchy i srebrne lulki. Wszyscy powitali przybyłych ukłonem, znakiem krzyża i okrzykiem:
— Hisos Chrystos!
Następnie gości zaproszono do wnętrza domu, gdzie ich częstowano herbatą, ciastkami, cukrami, a krajowcy pozostali na podwórzu, tłoczyli się we drzwiach i zaglądali do wnętrza ciekawie przez głowy jeden drugiemu.
Po wypiciu herbaty, gospodarz zaprosił gości do udziału w zapasach, jakie rozpocząć mieli niebawem wyspiarze. Wśród tych okazało się niezmiernie dużo zręcznych szermierzy, i majtkowie Beniowskiego nie kwapili się bardzo do