Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/221

Ta strona została przepisana.

Beniowski chciał zaraz wskazać na pierwszą lepszą, ale Tonkińczyk wstrzymał go, ostrzegając, że musi przedtem mowy odpowiedniej wysłuchać. Jednocześnie wstał jeden ze starców i wygłosił długą i zapewne bardzo piękną mowę, której zresztą Tonkińczyk już nie tłumaczył. W końcu przemówienia starzec ów podał Beniowskiemu zasłonę, aby nią swą wybraną nakrył.
Beniowski narzucił ją pośpiesznie na jedną ze starszych, gdyż inne wydały mu się prawie dziećmi.
I natychmiast powszechne milczenie ustąpiło radosnym okrzykom. Wybraną otoczyły rówieśniczki, poczęły dokoła niej tańczyć i okrywać ją pieszczotami. Tak skacząc i grając na instrumentach, poszły ulicą wzdłuż wioski, a za niemi krajowcy i marynarze Beniowskiego i Sybajew, który pożerał oczami oblubienicę od chwili ukazania się jej.
— Cóż to znaczy?... — pytał Tonkińczyka Beniowski. — I czy wszystko już skończone?...
— O nie!... Ona poszła zbierać weselne podarunki sąsiedzkie... Ty tu zaczekaj, ona zaraz wróci!...
Beniowski spojrzał z niepokojem na Nastazję, która znużona siedziała wśród tego zamętu milcząca, z wypiekami na twarzy, z opuszczonemi na dół rzęsami. Gruba Agafja coś jej szeptała z uśmiechem.
— Dobrześ wybrał!... Tak dobrze wybrałeś,