jak powtarzana zwrotka kołysanki szumiało napływające na brzegi morze. Czarne wielkie cienie trzech statków rysowały się groźnie na modrawej łyskotłiwości zatoki, pocętkowanej odbiciami złotych gwiazd.
Gdy Beniowski wrócił do namiotu, Światło Miesiąca spała, oparłszy ukwieconą głowę na kolanach Nastazji, a ta grała na gitarze i cicho nuciła:
To śniegi w polu bieleją,
To bieleją ciała dziewicze,
To nie lilije tam rozkwitają,
To się kąpią córy książęce...
Beniowski usiadł ostrożnie na ziemi po drugiej jej stronie i, podparłszy głowę położoną na zydlu ręką, słuchał w zamyśleniu.
Wreszcie Nastazja umilkła, westchnęła, odsunęła gitarę i zwróciła oczy ku niemu:
— No i cóż tam Japończycy?
— A no może i lepiej, że się zjawili! Jutro wyruszamy. Sama załoga do wyjazdu przynagla. Nie mają ochoty bić się!... — jął jej cicho opowiadać.
Tak przegawędzili o tem, co ich czeka, o tem, co ich boli, co dzieli, co łączy, całą noc, aż do świtu, kiedy przyszły służebnice Światła Miesiąca, aby ją przebrać w nowe suknie, jeszcze piękniejsze, droższe, ale już ciemne, i zrzadka tylko przetykane srebrem i złotem.