Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/260

Ta strona została przepisana.

— Cóż, kiedy nawet straży nie wysyłają i wart nie stawiają!... — roześmiał się Stiepanow, który wraz ze starszyzną załogi i wieloma marynarzami, stojąc poza Beniowskim, przyglądał się paradzie.
— Dość jednego strzału armatniego, aby, uciekając, podeptali się wzajem, jak owce!... — dodał pogardliwie Winblath.
Beniowski szybko się do nich obrócił i rzekł głośno:
— Na razie może i tak!... Ale potem, ukrywszy się w lasach, mogliby łatwo wielkie szkody czynić swemi strzałami... Przypomnijcie sobie Panowa...
— To co?... Zanimby swoją strategję do broni ojczystej przystosowali, jużby cała wyspa mogła zostać przez ludzi odważnych podbita!... Czyż z większą mocą Pizarro albo Cortez napadli na państwa amerykańskie?... — spytał wyzywająco Stiepamow.
Beniowski głową potrząsnął.
— Nam bo wcale o inną rzecz chodzi. Pozornie mniejszą, a w gruncie rzeczy stokroć większą, niż zawojowanie jakiej nawet znacznej krainy. Chodzi o założenie w wielu miejscach osad handlowych i związanie jednym łańcuchem pokojowych i kwitnących stacyj krajów Dalekiego Wschodu z krajem Zachodu. To dałoby tak wielkie bogactwa i wpływy w nasze ręce, że dorównalibyśmy rychło największej na kuli ziemskiej potędze... — dowodził Beniowski.