Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/281

Ta strona została przepisana.

się Bamini i, przystąpiwszy do Beniowskiego, krytycznem okiem oglądał jego strzelców, pytając, czy nie potrzebują czego.
— Owszem, potrzebujemy was! Chciałem zrobić uwagę, że nie należy rozciągać tak bardzo pochodu. W razie niespodzianej napaści nieprzyjaciela, awangarda łatwo może zostać rozbita przez siły przeważne...
— Cóż kiedy nie można, nie możemy... przyśpieszyć!... — bąkał Bamini i zaraz się oddalił. O czwartej po południu ruszono dalej. Droga wiodła przez obszerną równinę. Spiekota zwolniała. Słońce szybko staczało się po horyzoncie. Złoto-purpurowa zorza rychło rozsypała po lazurze niebios swój pył ognisty, poczem światłość raptem zgasła, na pociemniałych niebiosach zabłysły gwiazdy, a na czarnej tarczy równiny zaświeciły czerwone dalekie ogniki.
— Co to? — pytał zaniepokojony Beniowski.
— Nic, nic!... To swoi!... Jeszcze jesteśmy w przyjacielskiej krainie!... — uspokajał go Hiszpan.
Raźno posuwał się oddział Beniowskiego, rzeźwe koniki rwały się i rżały zcicha w stronę ogni. Niedługo jadąca na czele pikieta dała znać, że widzi ludzi — tłum ludzi, koni i bydła.
— To dla nas żywność!... — oznajmił Hiszpan.
Przy płonących ogniskach kupiły się gromady półnagich mężczyzn i kobiet; kosze owoców, wozy ryżu, wiązki jarzyn kupą leżały tuż obok