Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/282

Ta strona została przepisana.

nich na ziemi, a w cieniu krzewów bielały tułowia siwych wołów. Nie brakło też i wybornej wódki ryżowej. Krajowcy zaraz wzięli się do rżnięcia bydła i warzenia strawy, a strzelcy Beniowskiego, rozstawiwszy warty i złożywszy broń w kozły, chodzili wśród nich, spoglądając łakomie na niewiasty. Nie było jednak wcale wśród nich młodych i ładnych.
— Psiakrew, takie czarne i pomarszczone, jak skóra krokodyla!... Wierz mi, że innych tu niema!... Na takiej spiekocie inne nie wyżyją!... — dowodził Urbański swemu przyjacielowi Sybajewowi.
— Są, są, przyjacielu!... Sam widziałem, kiedym przejeżdżał koło jednej chaty!... Wyjrzała z okienka, jak myszka... Oczy jak gwiazdy, ale zaraz dała nura!...
— Widzisz, dała nura!... Co mi z takiej!?...
— Jak zabawimy tu dłużej, to się obłaskawią... Będziemy prosili Beniowskiego... Bardzo mi się tu podoba!... Po zwycięstwie zostaniemy, zobaczysz... Wtedy sobie nagrodzimy!...
— Nagrodzić sobie, owszem!... Zawsze skłonny do tego jestem, ale zostać... na wieczne czasy wśród tych wędlin... nie!... Niema głupich!... Nigdy człowiek nie jest pewny, czy wśród karesów mu taka nosa nie odgryzie!...
— Masz rację, że tak swego nosa strzeżesz!... Do róży podobien, więc ma wartość!... — wtrącił się do rozmowy Stiepanow. — Co się zaś tyczy pozostania tutaj, to wątpliwą jest rzeczą, aby