Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/316

Ta strona została przepisana.

sała się w podmuchach łagodnego wiatru. Wydęte żagle niosły okręt bez kołysania. Nikły za nim porzucone wysepki, zamieniając się w fioletowe chmurki, aż trysły nagle na wschodzie złote strzały słońca i wspaniałe koło jego wyleciało z pod krypty oceanu, jak pocisk ognisty. Zaiskrzyły się fale złotemi łuskami, zamigotały płomiennie dwie smugi piany okrętowego śladu. Para albatrosów z przenikliwym krzykiem zawisła nad niemi.
Okręt myto, szorowano, czyszczono, gotując się do godnego przybycia do znakomitego portu. Beniowski obchodził pozycje statku i często przez szkła poglądał na mglistą smugę dalekiego lądu. Szli wprost ku jego cyplowi.
— Oma!... — powiedział wreszcie Chińczyk, retman stróżujący na dziobie.
— Miasto!... Duże miasto! — zawołano z bocieńca. Beniowski znowu szkła przyłożył do oczu, gdy przypadł doń Bielski, wołając:
— Chodź, chodź!... Nastazja prosi!... Chodź zaraz!...
— Cóż takiego?...
— Widzi mi się, że odchodzi!...
— Na Boga!... Co mówisz?...
Rzucił wszystko i pobiegł w stronę namiotu a za nim wszyscy prócz wachtowych i Chińczyka.
Widząc ich biegnących, chora próbowała się