Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/318

Ta strona została przepisana.

— Rozkuć go, zaraz go rozkuć!... — szepnął Beniowski do Kuzniecowa.
Minął atak duszności i znowu Nastazja oparła się o wysoko ułożone wezgłowia; blada jej twarz znowu promieniała cichą błogością.
— Darujcie, panie!... zbliżcie się! — rzekła cicho, wyciągając rękę do Stiepanowa, który stanął z opuszczoną posępnie głową przy jej łożu. — Dajcie mi dłoń waszą... Darujcie, że byłam mimowolną przyczyną cierpień waszych... ale... oto... umiera już to, co rozdzieliło was z przyjaciółmi waszymi!... Bóg świadkiem, że w duszy miłowałam was narówni z innymi dla waszych niezasłużonych mąk... Czyż nie widziałam, jak szarpała się szlachetna z przyrodzenia lecz... burzliwa dusza wasza w wiecznej rozterce... Jest to udziałem nas śmiertelnych... Teraz, gdy odchodzę... ginie... jedna z przyczyn... ostatnia... Inne już znikły, gdyż oto, tam... wolność!... — mówiła coraz ciszej, wskazując bladą ręką na europejskie budowle, błyskające szkłami okien, na śpiczaste wieże kościołów, na mury fortec, wyrastające na ozłoconym słońcem brzegu. — Znowu... nadchodzi!... Jakże mi serce bije!... Daj rękę, Stiepanow... Beniowski, daj rękę... Pogódźcie się... Bądźcie braćmi... jak jesteście nimi z ducha przez... upragnienie... sprawiedliwości... i... wolności... Ach, prędko, prędko, bo krótkie są chwile moje... Gdzież jest gromnica?... Pogódźcie się... tu w obliczu mej śmierci!...