Wstąpił do siebie, zabrał przyszykowane buteleczki z lekami i powlókł się do kajut podpokładowych, gdzie leżeli ciężej chorzy w ogólnych sypialniach.
Dużo ich tam spoczywało na ciasnych pryczach, rozłożonych piętrowo w trzy kondygnacje; niektórzy cicho jęczeli lub majaczyli w gorączce, inni zdawali się być już martwi, podobni do szczap drzewa, przyodzianych w łachmany a wyciosanych w kształt i podobiznę człowieka. Wszyscy, gdy ich niepokoił, wołali przedewszystkiem żałosnym głosem:
— Pić!... Pić!...
Zaduch i smród dusił Bielskiego, otworzył czem prędzej niewiadomo przez kogo zamknięte luminatory.
— Zaraz dostaniecie wody, która wam się z działu należy, ale, na Boga, nie wypijajcie wszystkiej...
— Gdzie, gdzie?... — zaszeptali, podnosząc się i wychylając ze zmroku wynędzniałe twarze.
— Meder pilnuje tam waszej części!... Przyniosą ją niebawem!...
Wiadomość o wodzie ożywiła nawet nawpół umarłych nieszczęśliwców... Już nie kładli się, lecz rozgorączkowanemi oczyma wpatrywali się w zejście schodowe, a gdy tam pojawiły się nareszcie postacie wysłańców, dziesiątki wychudłych, poczerniałych rąk wyciągnęły się ku nim.
— Pić, pić!... Na Boga!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/34
Ta strona została przepisana.