Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/35

Ta strona została przepisana.

Nie pomogły upomnienia i rady medyków: chwytali swe porcje i wypijali je jednym tchem.
— Niech będzie, co chce!...
— Jak umrę, to zostanie!
— I poco się męczyć?... Wcześniej, czy później...
— Moglibyście doczekać się ratunku!... — wstrzymywał ich Bielski.
— Los nasz w ręce Boga!... Jak zechce, to nas uratuje, włos nam z głowy nie spadnie, a jak nie, to żadna potęga, żaden wybieg, żaden rozum nie pomoże... — szeptali, kładąc się znowu na łożu i całując wyjęte z pod koszul krzyżyki napierśne.
Bielski choć sam niezmiernie znużony, chciał po drodze zajrzeć do Nastazji, lecz drzwi jej kajuty znalazł od wnętrza mocno zaparte, dosłyszał jedynie monotonne tam glosy, jakby recytujące litanję.
— Jeszcze się modlą... Ha, bo i prawda!... Nie pozostało nic więcej, jak czekać cudu!... Zamknął się wokoło nas pierścień nieszczęścia i wątpliwe, żeby noga żywa stąd uszła... Nie zobaczę Polszczy, nie!... Nie przeznaczono! Jezu Chryste Panie i Ty, Matko Przenajświętsza, wstaw się za nami!... — zaszeptał, odchodząc.
Tymczasem w kajucie Nastazji Czułosznikow, siedząc prosto, jak posąg kamienny, u wezgłowia dziewczyny, gadał głosem głuchym, lecz mocnym, jak uderzenia młota:
— A słońce stało się, jako wór włosienny,