Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/45

Ta strona została przepisana.

Nikt się nie ruszył wśród tłumu.
— Nie wołaj nadaremno!... Nie dowołasz się!... Siedzą dobrze zamknięci! — odrzekł ktoś szyderczo.
— Ha, ha!... Sztukmistrze!... — roześmiał się inny.
Większość tłumu trwała dalej na klęczkach w posępnem milczeniu i bez ruchu.
— Weźcie go!... — zwrócił się zkolei Czułosznikow do swoich współwyznawców.
Ci wahali się jednak pewną chwilę, a Beniowski tymczasem ognistym wzrokiem przebiegał otaczający go tłum, szukając choćby jednej współczującej twarzy. Nagle oczy jego spotkały się z oczyma Stiepanowa, który krył się niedaleko wśród pośledniejszej gawiedzi, ubrany w swój brudny kołpak i fartuch kucharski.
Szare jego źrenice, schwyciwszy błagalne spojrzenie Beniowskiego, zwężyły się, zamigotały i nagle zawilgły; chwilę jakby się namyślał, poczem wyprostował się nagle, odepchnął zagradzających mu drogę ludzi i jednym skokiem znalazł się obok przywódcy sekciarzy. Zanim otaczający pojęli, co się dzieje, już Stiepanow schwycił za gardło fanatyka, zmógł go i przegiął przez burtę. Napadnięty przez chwilę bronił się, ciskając za siebie ślepe razy trzymanym w ręku krzyżem, lecz nie trwało to długo. Przechylany coraz mocniej, stracił równowagę, machnął rękoma w powietrzu i, nie wydawszy nawet okrzyku, runął do morza.