Ten usłuchał natychmiast i długi czas czekał za namiotem na starca, poglądając znękanemi oczyma na weselących się u ogni marynarzy. Poniektórzy grali na gęślach i śpiewali chórem:
Z za morza, z za morza sinego,
Z za zielonego pustomorza,
Od słynnego miasta ledeńca,
Od tamtejszego króla morskiego
Wypływało, wywiosłowało
Trzydzieści statków...
Trzydzieści statków i jeden okręt!
Pięknie zdobione były okręty.
A ponad wszystkie jeden piękniejszy!
Miał statek-sokół miasto źrenice
Kamienie cenne hijacyntowe,
Brwi zastąpiły czarne sobole,
Futer jakuckich, precz syberyjskich;
Wąsem mu były miecze hartowne,
A murzamaskie dzidy uszami
Z przywieszonemi gronostajami...
Nad grzywą wiały lisy brunatne,
Nad sterem — skóry białych niedźwiedzi...
A stewa brała kształty turowe,
Boki okrętu — żebry zwierzęce...
Wszystko to, i śpiewy wesołe, i ognie złote, i cichy spokój pewnej przystani, i radość obronnego wyjścia z niedawnych wielkich niebezpieczeństw — wszystko znikło, zmętniało w dumaniach Beniowskiego. Nie mógł skupić roztrzęsionych myśli, ogarnięty zupełną niemocą.
— Czy jest jaka nadzieja? — spytał Bielskiego, gdy ten wyszedł nareszcie.