Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/73

Ta strona została przepisana.

się, a teraz wracajmy, gdyż tutaj w tem bagnie, mogą się lęgnąć jakie zjadliwe gady... Należy ostrzec naszych ludzi, aby, chodząc po trawie głośno stukali kijami przed sobą, lub wdziewali, idąc w las, skórznie oraz grube wełniane onuce, których lada wąż nie przekąsi...
Tak rozmawiając, wracali do obozu. Tam zastali wielkie zbiegowisko dookoła Łoginowa, wysłanego z paroma strzelcami na wywiady w inną stronę wyspy.
Już wrócili, przyniósłszy pęki owoców bananowych, których wielką obfitość znaleźli niedaleko. Ale za najważniejszą zdobycz uważali garść kryształów oraz ułamków świecącej rudy, których sporo przynieśli zawiązanych w chustce i które z dumą przedstawili Beniowskiemu.
— Cóż to?...
— Złoto!... — odrzekł stanowczo Łoginow.
Beniowski zbliżył rudę do oka, oglądał uważnie, potem zważył na dłoni.
— Nie widzi mi się, żeby złoto: za lekka!...
— Bo dużo domieszki... Ale złoto na pewno. My tu mamy złotników. Oni też mówią, że jak gdzie na wierzchu są takie kamienie, to w śródku napewno znajdują się diamenty. Im głębiej kopać, tem cenniejsze i rzadsze...
Roześmiał się Beniowski.
— Któż to tak mówi?...
— Rybnikow i Andrejew. W Moskwie złotnikami byli. W Niemieckiej słobodzie służyli.
— Gdzież oni są?...