Odeszli, szemrząc i poglądając chciwie na kryształy i złote blaszki, błyszczące na rozpostartej na ziemi chustce.
Beniowski natychmiast odwrócił się i wszedł do namiotu, ale Chruszczow przezornie schylił się, chustę zebrał, zawiązał w węzeł i poniósł za nim.
— Byłoby jednak niezgorzej, przyjacielu, gdybyśmy trochę zasilili skarbiec nasz, opustoszały mocno wskutek zgnicia i zniszczenia drogocennych futer przez wodę! — zauważył, kładąc minerały na stole.
— Zapewne, że byłoby dobrze, ale nie mamy ani czasu, ani środków na przeprowadzenie odpowiednich badań, a te oto próbki wcale nie są złotem... Myślę, że są raczej kryształkami zwykłego markasytu...
— A jednak nie jesteś pewny...
— Owszem, jestem pewny. Sam spróbuj, jaka tego lekkość i weź jednocześnie na dłoń mój sygnet...
Gdy tak rozmawiali, u wejścia do namiotu ukazały się znowu na błękitnem tle nieba i morza ciemne postacie ludzkie.
— A co!... Już są!... Wiedziałem, że tak będzie!... Idź, spytaj się, czego chcą...
Chruszczów wyszedł ku przybyłym.
— Nie chcą ze mną mówić. Powiadają, że mają do ciebie polecenie od całej załogi.
Byli to ci sami, co zawsze, najzuchwalsi z po-
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/75
Ta strona została przepisana.