Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/87

Ta strona została przepisana.

czarnemi wierzchołkami lasu, widniejącego w otworze z pod odwiniętej połaci namiotu.
Niedługo jednak zażywał krzepiącego wczasu. Czujny słuch jego uchwycił niepowszedni szmer, a skoro oczy otworzył, ujrzał w tym samym otworze namiotu na purpurowo-złotem tle zorzy szeregi ludzi, gadających przyciszonym głosem:
— Idź, idź Longinow!...
— Chodź i ty, Trofimow!...
— Idźcie, zbudźcie go!... Już czas!...
— Niech wstanie!... Niewiadomo za co się brać!...
— Poczekajcie, zaraz wstanę! — huknął im z namiotu Beniowski. — Opuśćcie płótno, abym mógł się odziać!...
Niezwłocznie podskoczyło paru i spełniło rozkaz. Nie śpiesząc się bynajmniej, odziewał się i mył Beniowski, chwytając czujnym słuchem dolatujące z nadworza szmery i rozmyślając nad swą odpowiedzią zbuntowanym. Gdy wyszedł, gwar ucichł natychmiast.
— Czegóż chcecie?
— Wszak obiecałeś nam, że dziś powiesz swą rezolucję w sprawie min złotych i kopalni diamentów.
— Obiecałeś nas poprowadzić!...
— Już szary dzień i radzibyśmy dojść na miejsce przed gorącem!...
— Widzicie!... — zaczął wolno Beniowski. —