Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/101

Ta strona została przepisana.

Kim-non-czi wyszedł razem z nimi. Zaraz za furtką pożegnał ich.
— Eee! Ten nie przejdzie mimo miejskiego muru nawet z workiem zgniłych jajek!... Założę się, że za chwilę tu wróci! Poczekamy... Dobrze?
Schowali się za węgieł ulicy. Po niejakim czasie, istotnie koło furtki, zamajaczyła wysoka postać, rozległo się ciche pukanie i zaskrzypły wrzeciądze. We wchodzącym na podwórze, Kim-ki poznał z łatwością przy blasku miesiąca Kim-non-czi’ego i serce ścisnęło mu się zazdrośnie.
— A co, mówiłem! Dawno o tem słyszałem! Ale zawsze lepiej, że zobaczyłem na własne oczy! — szepnął z zadowoleniem Kim-ho-du-ri.