Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/103

Ta strona została przepisana.

Kim-ki słyszał, jak pluskały ciężkie jego chodaki w potokach gwałtownej ulewy, co nagle z grzmotami spadła, chłodząc powietrze i spopieloną ziemię.
Miał ochotę krzyknąć na starego, ale słowa mu w gardle uwięzły. Padł na matę, ręce pod głowę założył, łzy nabiegły mu do oczów.
— Ach, gdybym był bogaty! Gdyby stryj oddał mi choć cząstkę należnych pieniędzy!... Tak oszukać, tak haniebnie oszukać bratanka!... A może odda? Może się wszystko wyjaśni. Trudno przypuścić, aby ludzie byli tak podli i fałszywi. Napiszę do niego raz jeszcze... A co będzie, gdy przyjdzie dwadzieścia pięć tysięcy janów? A co, jeśli stryj grzecznie wytłómaczy się z zaszłego nieporozumienia...
» Właściwie ta ziemia jest moją ziemią«... — nagle zabrzmiało mu złowrogo w pamięci. — Z jakiej racyi? Co takiego?! Jakże niegodziwi są ludzie!... Zmusić ich, schwycić krzywdzicieli za gardło!...
Bezsilnie przewracał się z boku na bok, wsłuchując się w szelest szarugi, w podmuch wiatru, rzucającego garściami deszcz na ściany domu, na żłobkowane dachy, gliniane, na papierowe namokłe okna, kłapiące obrzydliwie w przeciągach, jak zdeptane pantofle na nogach starej niewolnicy.
Nie mógł się uspokoić, uczucie krzywdy i nie-