Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/104

Ta strona została przepisana.

mocy napawało go nigdy przedtem nieznaną goryczą. Chwilami wracały nadzieja i marzenia, aby bardziej podnieść boleść.
— A jeżeli odda?... Jeżeli okaże się dobrym, kochanym stryjaszkiem?... Wszak w jego rysach tyle wynurza się chwilami podobieństwa do ojca, do wspaniałomyślnego, szczodrego Kim-ki-sana?... Ojcze, powiedz, czy to nie ty mię każesz? czy nie w złem pochowaliśmy cię miejscu? Jeśli odbiorę pieniądze, każę poszukiwaczom mogił szukać miejsc nowych i przeniosę twe ciało, choćby miało mię to kosztować dziesięć tysięcy janów... A może to... rudy pies? — wspomniał z przerażeniem przepowiednię.
Daremnie jednak silił się odnaleźć w dziewczynie lub jej otoczeniu cośkolwiek rudego... Widział twarz jasną, widział blado-złote kwiaty w kruczych włosach, drobne, nabrzmiałe krwią usta purpurowe i ciemne, przeźroczyste oczy, podobne do agatów nasyconych słońcem...
— Oddałbym połowę majątku... oddałbym wszystko... Wykupiłbym ją na rok... choć na rok jeden, a potem... niech się dzieje, co chce!... — wybuchnął.
Znów zarzucał ręce pod głowę i leżał bez ruchu, wpatrując się w szybko migające przed nim obrazy marzeń.
Wstał, aby niezwłocznie napisać nowy naglący list do stryja. Dla pewności postanowił go